Na premierę
"netflixowego" Daredevila czekałem z wypiekami na twarzy.
Nie tylko z uwagi na pokaźny budżet, obiecującą obsadę czy
podłączenie serialu do MCU. Przede wszystkim moją uwagę zwrócił
fakt, że Marvel postanowił zaprezentować widzom coś innego, oraz
nawiązać treść do kultowych komiksów Franka Millera – pozycji
pokroju "The Man Without Fear", czy "Marked for
Death". Już w pierwszych informacjach, zdjęciach i znakomitych
trailerach widziałem zapowiedź mroczniejszej, dojrzalszej i
bardziej ambitnej historii niż czysto rozrywkowi "Agenci
T.A.R.C.Z.Y". I powiem tak – 13 odcinków tej produkcji jest z
pewnością lepsze niż jakikolwiek "superbohaterski"
serial dostępny na rynku. Co więcej – produkcja Netflixa bije na
głowę nawet niektóre filmy ze stajni Marvel Cinematic Universe.
Prezentuję Wam 5 powodów, dlaczego Daredevil zasługuje na Waszą
niepodzielną uwagę, oraz powinniście go obejrzeć. I to zaraz po
lekturze. W całości. Do oporu.
1.
Integralność całego sezonu.
W
przypadku innych seriali z kategorii "superhero/comic book"
każdy odcinek stanowi odrębny element układanki - ze wstępem,
rozwinięciem, zakończeniem, obowiązkowymi scenami kostiumowymi,
walki, plot twistów i tak dalej. Najlepiej to widać oglądając
Arrow czy Flash od CW – w każdym odcinku bohaterowie mają
postawiony inny cel, do którego prowadzi taka sama droga poprzez
wątki miłosne / wdzianie trykotu / pytania o moralność / nauki
mentora itepe. Dopiero na dalszy plan postawione jest łączenie
odcinków sezonu w całość i projektowanie głównej osi fabuły.
Teraz,
wyobraźcie sobie serial, który kompletnie odrzuca ten zamysł,
zamiast tego tworząc długi, 12-godzinny film, dopiero potem dzieląc
go na odcinki – poruszając się mentalnością podobną do
tworzenia komiksu, gdzie przecież mamy "Story Arc"
napisany w całości, wydawany najpierw w formie zeszytów, potem zaś
w eleganckim wydaniu zbiorczym, zwanym "powieścią graficzną".
Taki właśnie jest Daredevil. Ciężko mi nawet zakwalifikować tą
produkcję jako Tv Series. Jest to film Marvela, tylko trwający circa
12 godzin, co pozwala na spokojniejsze i dokładniejsze opowiedzenie
historii, motywacji bohatera, rozbudowanie wątku głównego oraz
przygotowanie gruntu pod wszystkie wydarzenia. Sprawia to też, że od Daredevila bardzo ciężko się oderwać - każdy odcinek jest znakomity, jednocześnie budując napięcie, oraz rozładowując je w odpowiednich ilościach, przez co cały czas chcemy więcej i więcej.
2. Postawienie na realizm i dojrzałość.
Co
odróżnia perypetie Daredevila od innych bohaterów ze stajni
Marvela? Ciężki, duszny klimat pełen symbolizmu, oraz miejscami
bolesna wręcz brutalność tego, co dzieje się nie tylko z "Diabłem
Stróżem", ale też człowiekiem i prawnikiem, który w niego
się wciela. Matt Murdock, owszem, posiada pewne nadnaturalne
zdolności, ma też odpowiednie wyszkolenie, silną wolę, cel oraz
prestiżowy zawód. Jednak nie jest on przy tym milionerem pokroju
Starka, bogiem czy superżołnierzem. Nie jest też nastolatkiem w
stylu Spider-Mana, który ma swoje "nastoletnie" problemy.
Jest zwykłym człowiekiem, który musi codziennie radzić sobie z
niepełnosprawnością, pracą, utrzymaniem sekretu, ranami oraz
rozterkami natury duchowej – Matt jest bowiem praktykującym
katolikiem.
Pod tym względem produkcja jest wykonana perfekcyjnie
– od scenariusza, poprzez dialogi oraz grę aktorską, na
choreografii walk kończąc. Dzięki temu cały serial sprawia
niesamowicie realistyczne, przekonujące wrażenie, potrafi Nas
zaangażować oraz podać w wątpliwość wszystko to, co wynieśliśmy
z dotychczas obejrzanych filmów i serii na kanwach komiksów.
Daredevil ma wątpliwości dotyczące własnej wiary, czynu
zabijania, nie potrafi sobie miejscami poradzić z ciężarem
własnego sekretu czy brakiem akceptacji ze strony najbliższych.
Walki z oprychami natomiast nie są przedstawione na tandetną modłę,
gdzie dzielny heros rozrzuca gangsterów na boki niczym szmaciane
kukły, a z potyczki z "superłotrem" wychodzi z krwotokiem
z nosa czy rozciętym kostiumem. Choreografia starć jest wykonana z
dbałością o każdy szczegół oraz starannością o utrzymanie
przekonującego wrażenia. Nawet podczas walki ze zwykłymi
opryszkami Murdock ma pewne problemy, z niektórych bijatyk wychodzi
ciężko ranny, a jedyne, co pcha go do przodu, do poczucie misji
oraz chęć niesienia pomocy. Dlatego też wychwalana już "hallway
scene" z drugiego odcinka powoduje taki opad szczęki – nie
jest bowiem napompowana patosem oraz epicką muzyką, tylko jest
powolna, trudna, męcząca, desperacka, wprawia widza w niepewność
względem sukcesu Daredevila oraz przez cały czas trzyma na krawędzi
fotela. Bowiem, raz jeszcze mówiąc, bohater nie jest tutaj istotą
boską czy nadludzką – jest zwykłym człowiekiem, obdarzonym
skromnymi zdolnościami nadnaturalnymi oraz odpowiednim treningiem w
sztukach walki. Ograniczając Wam spoilerów powiem, że takie
sytuacje przewijają się przez cały serial, co niesamowicie
zwiększa wrażenia płynące z oglądania produkcji.
3. Kingpin
jest niesamowity.
Rola wykreowana przez Vincenta D'Onofrio jest niewiarygodnie ciekawa – wielopoziomowa, zaskakująca, oraz, najważniejsze – autentyczna. Pomimo faktu, że ten Wilson Fisk ma niewiele wspólnego z komiksowym oryginałem, to został wspaniale napisany – oraz poprowadzony przez aktora. Mamy do czynienia z osobą, która owszem, współpracuje z przestępczym syndykatem – jednak skrycie się go brzydzi oraz chce pozbyć. Jest odpowiedzialna za "ciemne interesy", w tym handel bronią i narkotykami – jednak robi to po żeby ocalić miasto. Jest wielkim, groźnym, łysym bossem – jednak kompletnie sobie nie radzi w relacjach z kobietami. Kingpin został zaprezentowany jako ktoś, kogo motywacje mają sens, a cel nie skupia się tylko i wyłącznie na władzy absolutnej. Ba, temu Wilsonowi Fiskowi ciężko miejscami nie kibicować, nie współczuć, nie interesować jego losem - ciężko nie mieć wątpliwości, czy on rzeczywiście jest tutaj postacią antagonistyczną. W trakcie serialu, pomimo braku świadomości oraz rzeczywistej współpracy, Fisk oraz Daredevil sobie w niektórych kwestiach pomagają – bowiem mimo że mają inny dobór środków, to im obu zależy na "ocaleniu" miasta, które kochają. Moim skromnym zdaniem, jest to obecny "przestępca" Marvela numer jeden – głębią oraz złożonością przebijający nawet Lokiego. I owszem, dla niektórych sprawia on wrażenie "płaczka" czy "mięczaka" na początku – jednak wystarczy tylko poczekać, aż ktoś mu przeszkodzi w planach, wejdzie w drogę lub zagrozi najbliższym. Wtedy Kingpin ze spokojnego intelektualisty zamienia się w napędzanego furią giganta, któremu lepiej zejść z drogi – zwłaszcza, że zawsze ma w rękawach parę asów.
4. Oddanie należytego hołdu materiałowi źródłowemu.
I nie chodzi mi tylko i wyłącznie o kostium, żywcem wyjęty z retrospekcji znajdującej się w "The Man Without Fear" Franka Millera. Dodać swoją drogą należy, że bardzo miłym aspektem jest fakt, że Matt nie korzysta od początku ze znanego wszystkim, czerwonego, "rogatego" stroju. Daje to efekt nie tyle "Origin Story", co odpowiedniego umiejscowienia akcji w samym Uniwersum Filmowym. Faktem jednak jest, że serial bierze inspirację nie tylko z zeszytów autora kultowego "Sin City", ale też z prac Kevina Smitha aka "Cichego Boba", reżysera Dogmy oraz scenarzysty wielu komiksów zarówno Marvela, jak i DC. Serial bez przeszkód pobiera z prac obu autorów to, co najlepsze, oraz umieszcza w 13 odcinkach serialu.Czym to skutkuje? Serialem, który nie boi się opowiedzieć odważnej historii, wypełnionej wartościowymi wątkami, w dodatku miejscami sugestywnej, czy wręcz - brutalnej. Po dotychczasowych filmach MCU nieco Daredevila się bałem. Z uwagi na dobór autorów komiksów, ale też samą kreację tego bohatera, produkcja nie miała prawa być PG-13 oraz udawać "grzeczną" - efekty tego są nadal odczuwalne w postaci filmu z Affleckiem i Garner z 2003 roku. Co jak co, ale "Diabeł Stróż" musiał mieć brutalną, ciężką, i smutną historię, która opowiada o bohaterze, który walczy pomimo swoich słabości, oraz nie poddaje się niezależnie od okoliczności. I taką też dostał - bynajmniej nie jest to serial dla dzieci czy osób młodszych, bowiem dotkniętych zostaje wiele trudnych tematów, brutalność jest bardzo "dorosła", a sama produkcja pozbawiona żarcików czy one-linerów rodem ze Strażników Galaktyki. Po raz pierwszy mamy do czynienia z bardzo dużą dawką brutalności, dojrzałości tematu w połączeniu z logiem Marvela. Jest to też pokaz elastyczności oraz zgrabności Marvel Cinematic Universe jako projektu - w którym miejsce znajdzie się nie tylko dla "grzecznych" bohaterów z przygodami dla wszystkich niezależnie od wieku. Mam cichą nadzieję, że Ghost Rider także pewnego dnia doczeka się takiego "Zabiegu MCU" oraz otrzyma godny film czy serial, równie wierny oryginałowi, jak Daredevil swoim komiksom.
5.
Przygotowanie gruntu pod kolejne filmy i seriale.
Na całe szczęście przy tym serial sprawia bardzo samodzielne wrażenie – nie napotkamy tutaj bicia po głowie nawiązaniami, jak to ma miejsce w "Agentach T.A.R.C.Z.Y", oraz ciągłych zapowiedzi "wielkich, przyszłych wydarzeń". Pewne przygotowania oraz sugestie są, przede wszystkim możliwe do dostrzeżenia dla miłośników komiksów – jednak w żaden sposób nie są kluczowe do zrozumienia wydarzeń na ekranie. Jest to produkcja która znajduje się w Marvel Cinematic Universe, ale daleko od kinowego "mainstreamu". Zgodnie zresztą z ogólnym zamysłem Daredevila jako "ulicznego" bojownika / bohatera, który przez długi czas był zajęty walką z przestępcami wysysającymi życie z dzielnicy Hell's Kitchen w nocy oraz pracą prawnika w świetle dnia. Jednak cały czas jest to coś więcej, niż tylko mały dodatek do MCU – jest to element układanki równie ważny jak dowolny pełnometrażowy marvelowski film, który widzieliśmy w kinach w przeciągu ostatnich 7 lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz